czwartek, sierpnia 31, 2006

Een Dag aan Zee

Nad morze! Pogoda taka sobie, ulewa wisi w powietrzu, ale co tam jedziemy. Koleje belgijskie ułatwiły nam zadanie rodzajem promocji, która nazywa się "dzień nad morzem"; koszt podróży z dowolnego miasta w północnej części kraju na wybrzeże i z powrotem w ciągu jednego dnia jest zryczałtowany i to bardzo przystępnie. W ciągu dwóch godzin dotarliśmy do miejscowości De Panne w samym zachodnim rożku kraju tuż przy granicy z Francją. Chciało nam się złotego piasku, fal i horyzontu, ale ze stacji musieliśmy jeszcze dobre pół godziny maszerować. No dobrze - wcale nie musieliśmy bo można na plażę pojechać tramwajem (tak jest, wcale się nie pomyliłem, ale o tym później) ale woleliśmy spacer. Po pół godzinie wiedzieliśmy, że wielka woda powinna być już bardzo blisko jednak jej nie widzieliśmy gdyż widok zasłaniały nam wielopiętrowe hotele wyrastające z ziemi zaraz za krawędzią plaży. Potem okazało się, że nie jest to cechą wybrzeża w De Panne ale w całej Belgii a przynajmniej jego zachodniej części. Wreszcie przez coś w rodzaju łuku tryumfalnego między domami wczasowymi o ośmiu kondygnacjach wmaszerowaliśmy na piękną piaszczystą, szroką i czystą plażę; morze szumiało a jod kręcił w nosie.

Klasycznie brodziliśmy na bosaka w wodzie z podwiniętymi do kolan spodniami i butami w dłoniach uciekając przed co śmielszymi falami w poszukiwaniu miejsca na grajdołek i opalanie. W czasie tego błogiego spaceru wzrosło nasze poczucie bezpieczeństwa, gdyż co jakieś sto metrów stoi pięknie zbudowany i ubrany na czerwono ratownik lub ratowniczka i wpatruje się czujnie w toń. Łamie przy tym wszystkie stereotypy, którymi zdążyliśmy nasiąknąć nad Bałtykiem, względnie oglądając zagraniczne seriale: nie jest pijany, nie otacza go wianuszek wielbicielek (wielbicieli), nie ma gigantycznych piersi i nie biega w zwolnionym tempie.

O. się opalała a ja łaziłem z aparatem po piasku, gdyż w przeciwieństwie do niej, która hebanem swojej skóry przyćmiewa okolicę od słońca nie brązaowieję tylko różowieję, względnie czerwienieję a wtedy trzeba już kwaśnego mleka na oparzenia. Minęły nam w De Panne błogie ze dwie godziny gdy sina chmura nad Francją (w każdym razie z tamtego kierunku) wygoniła nas z grajdołka i nieomal w ostatniej chwili zdążyliśmy przed ulewą kupując bilety na tramwaj do Ostendy. Otóż proszę sobie wyobrazić, że wzdłuż całego belgijskiego wybrzeża od De Panne aż do Kokke jeździ tramwaj. Nie pociąg podmiejski, żadna kolejka - tramwaj. Jak się komuś znudzi jedna plaża to jedzie dwa przystanki na inną.

Droga do Ostendy trwała nieco ponad godzinę, a tam drugi cel wyprawy: wielkie statki - gdyż Ostenda sporym portem jest. Napatrzyliśmy się na okręty i zjedli to o czym każde marzyło (jedno po cichu a drugie głośno): ja frytki z majonezem (dużą tutkę) a O. całą tackę owoców morza. Dałem się przekonać do spróbowania kilku robali, które okazały się wcale smaczne. Takie wyznanie z moich ust kilku czytelników tego tekstu uzna rodzaj przełomu, ale cóż - posłużę się banałem: tylko krowa nie zmienia poglądów.

Każde szanujące się miasto portowe ma molo. Takoż i Ostenda - długie, wsparte na grubych, sczerniałych i obrośniętych skorupiakami palach. Jego koniec zaanektowali wędkarze hurtownicy. Każdy miał przynajmniej po pięć wędek. Balustrada, o którą się opierały wyglądała jak reling statku poławiającego tuńczyki - żadnego okazu jednak przy nas nie wyciągneli.

Wbiliśmy się w miasto, które ani architekturą ani atmosferą nie pociąga. Trafiliśmy na ulicę handlową, która z powrotem zaprowadziła nas nad morze z sinym niebem nad horyzontem. Deszcz znowu nas gonił. Spokojnym krokiem pomaszerowaliśmy więc w stronę stacji kolejowej. Gdy tylko zasiedliśy wygodnie w Intercity do Brukseli w szyby wagonu uderzyły pierwsze krople wody.


Życie wraca do morza? Plaża w De Panne

sobota, sierpnia 05, 2006

Espaces Speculoos

W każdą sobotę lata przed jednym z teatrów w centrum Brukseli występują artyści tak zwani uliczni. Przez cztery godziny na małej scenie otoczonej kilkupoziomowymi ławkami popisy dają klowni, marionetkarze, akrobaci albo i tacy którzy są wszystkim po trochu. Widownię stanowią głównie dzieci, ale rodzice pod pretekstem pilnowania pociech też biją brawo co sił w dłoniach. Dla niektórych ten rodzaj brzydko mówiąc "aktywności estradowej" to zwykłe wygłupy. Mnie jednak zachwyca pan wspinający się na piętnastometrowy słup żeby grać stamtąd na trąbce dla oniemiałej publiczności pod nim. Albo pani, która na początku przedstawienia wydawała się ostatnią fajtłapą a w finale utrzymuje "bez trzymanki" stojącą jej na głowie partnerkę. Do towarzystwa należą także klowni i sztukmistrze. Pierwszy raz w zyciu widziałem na własne oczy słynną sztukę z wyciągnięciem białego królika z cylindra. No przyglądałem się dokładnie i nie wiem za cholerę jak ten gość go tam wsadził. Trzeba podkreślić, że wszystko odbywa się na placu przed teatrem pod gołym niebem, a nie na specjalnie oświetlonej tetralnej scenie z kulisami, zapadniami i innymi schowkami. Ciekawskie dzieciaki nieomal włażą panu magikowi na kolana a on i tak potrafi sympatycznego futrzaka skądś - nomen omen - wyczarować.

Wszyscy sie bawią i krzyczą. Słychać gremialne ochy i piski. Jeśli zawiedzie głośnik to akrobata oprócz stania na rękach śpiewa temat muzyczny, którego nagle zabrakło. Po pokazie na widownie rusza czapka na "co łaska" i publiczność nie skąpi datków przekazując sobie "skarbonkę" między rzędami. Po ostatnim przedstawieniu szkoda odchodzić ale Espaces Speculoos trwają do 9. września - będzie więc jeszcze okazja żeby dać się ponieść cyrkowej atmosferze.


W tle widać ścianę teatru. Scena, na której popisy dają akrobaci, ilozjoniści, klowni i inni wyrośnie między nią a panem z bębnem.