poniedziałek, kwietnia 21, 2008

Nowy Jork. 19-20. kwietnia 2008

Grand Central Terminal


Astor Place/Cooper Union


Avenue of the Americas


Metro


Fifith Avenue


Hmmm. Zapomniałem gdzie to było :)


Central Park


East Village


Manhattan


Prom na Staten Island


Prom na Staten Island


Manhattan

sobota, kwietnia 19, 2008

Rolando

Rolando pochodzi z Gwatemali. Ma trzynastu braci z czego jedenastu mieszka w USA. Ma czarne włosy zaczesane do tyłu na brylantynie i połowe zębów ze srebra. Ma koszule w kwiaty i trzydniowy zarost. Rolando gra na akordeonie kiedy nie musi pracować i wysłuchiwać utyskiwań żony. Zna znakomicie wszystkie drogi w okolicy. Rolando jest taksówkarzem i opowiada mi o tym wszystkim kiedy wozi mnie co rano do biura. Okazuje się, że moja nauka nie poszła w las bo Rolando opowiada mi o tym wszystkim po hiszpańsku.

cdn...

czwartek, kwietnia 17, 2008

Armonk. 17 kwietnia 2008


Kościół episkopalny pw. św. Stefana w Armonk, NY.

środa, kwietnia 16, 2008

Jak spóźnić się na samolot i zgubić walizkę w jeden dzień

To co miało być zwykłym skokiem ze Środkowego Zachodu na Wschodnie Wybrzeże okazało się pełną przygód i małych dramatów drogą przez mękę. Wszystko zaczęło sie od tego, że całą swą ufność złożyłem na ręce mojego towarzysza podróży, który jako adaptowany tubylec (oryginalnie pochodzący z Indii) powinien był wiedzieć jak długo trzeba jechać na lotnisko i o ile wcześniej trzeba się tam stawić żeby zdążyć z wszystkim formalnościami. Nie wiedział. Efekt był taki, że spóźniliśmy się na samolot do Bostonu i wszystkie pozostałe etapy podróży z przesiadką na samolot do Nowego Jorku i wynajęciem samochodu posypały się jako te kostki domina.

Dzięki uprzejmoścu kilku osób i osobliwego zbiegu okoliczności udało nam się zestawić nowe połączenie ale w czasie tej dość nerwowej bieganiny okazało się, że muszę swój gabarytowy i ciężki bagaż własnoręcznie dostarczyć do samolotu. Żaden problem. Zostawiłem go w rękawie prowadzącym na pokład a w zamian dostałem odpowiednią naklejkę i obietnicę że wszystko będzie dobrze. Niestety obietnicy nie dotrzymano bo w Nowym Jorku karuzela wydająca bagaż miała coś do zaoferowania wszystkim pasażerom oprócz mnie.

Pani w Bagażu Zagubionym sprawdzila w komputerze i dowiedziała się że mój tobół wciąż znajduje się w Bostonie a ostatni samolot do NY już odleciał. Zostawiliśmy jej adres hotelu i prośbę o telefon gdyby cokolwiek nowego miało się okazać. Cały odświętny strój którym miałem zrobić wrażenie na kliencie pierwszego dnia pracy został gdzieś hen a ja w dżinsach, wyciągniętym swetrze i adidasach, zarośnięty i bez szczoteczki do zębów przeklinałem sobie pod nosem cichutko.

Hinduski towarzysz niedoli (jego walizka dojechała szczęśliwie, ale w czasie kontroli bezpieczeństwa zarekwirowano mu spodnie i buty - nie mam pojęcia dlaczego) uwinął się z wynajęciem samochodu i w końcu zamiast piątej dotarliśmy do Armonk chwilę przed północą. Po drodze przez okno samochodu miałem pierwszą okazję rzucić okiem na Wielkie Jabłko...

cdn...

Wietrzne Miasto



Chicago. 12. kwietnia 2008

sobota, kwietnia 12, 2008

Yapka

Nigdy bym na to nie wpadł. Być może dlatego, że to takie oczywiste. W każdym razie pierwszym filmem, który został wyświetlony w samolocie do Chicago były przygody Myszki Miki, Kaczora Donalda, Pluto, psa Goofy'ego i całej radosnej gromady. Lecieliśmy w końcu do ich ojczyzny... Po drodze zahaczylismy nieomal o biegun północny. Bardzo długo za oknem rozpościerała się jedynie biel po horyzont. Śnieżna pustka z prześwitującymi gdzieniegdzie skałami i górami.

Lądowanie było twarde. Do ostatniej chwili nie widzieliśmy ani lotnika ani pasa startowego gdyż chmury nieomal dotykały ziemi. Padał z nich zresztą rzęsisty deszcz, prawie poziomo. Miałem to dotkliwie odczuć dopiero później gdy godzinę czekałem na transport do hotelu. Zanim jednak doszło do poszukiwania taksówek i telefonów do biura z prośbą o wsparcie zostałem wpuszczony na terytorium Stanów Zjednoczonych przez groźną urzędniczkę (z jeszcze groźniejszym pistoletem przy pasie) o nazwisku Velasquez. Zadała tylko kilka podchwytliwych pytań w rodzaju "Gdzie będzie pan pracował w USA" albo jakiego rodzaju będę robił interesy. Trzasnął stempel i było po wszystkim.

Wcześniej wśród długiej kolejki oczekujących na odprawę paszportową kręciła się inna pani oficer z przesympatyczną suczką rasy Beagle, która z psim entuzjazmem wykrywała wśród bagażu podręcznego przybyszów z Polski różne smakowitości a wśród nich jabłka. Podbiegła uradowana do staruszka, który najpewniej chciał swoim wnukom dać zakosztować owoców swojego sadu, stanęła słupka i daje znaki swojej umundurowanej pani, która patrząc staruszkowi w oczy zapytała "yapka?". Cóż było robić. Cała siatka powędrowała do wielkiego kubła. Nie wolno wwozić żadnych świeżych owoców.

Wszystko jest duże. Centra handlowe są wszędzie. Całe dzielnice pełne wielkich sklepów, barów, restauracji. Wzdłuż ulic nie ma chodników, bo nie ma takiej potrzeby. Nikomu nie przychodzi do głowy aby chodzić na piechotę.

Wszystko jest głośne. Zwłaszcza obsługa w restauracjach. Drą się już od drzwi jacy są szczęśliwi, że przyszlismy zjeść właśnie do nich. Później także nie dadzą spokojnie zjeść tylko przyłażą co kilka minut i znowu wrzeszczą pytając czy jesteśmy zadowoleni i czy nieczgo nam nie brakuje. W ogóle jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi mimo, że imię kelnera znam tylko z plakietki przypiętej do koszuli. Kiedy w końcu uda się w takiej przyjacielskiej atmosferze wyprosić rachunek, na blankiecie dorysowane jest serduszko i krótkie zdanie o tym jak to było cudownie nas gościć.

cdn.

wtorek, kwietnia 08, 2008

Plac St. Josse część III

Prawie codziennie rano mijałem także kobietę, która sprężystym krokiem przemierzała fragment jednej ze ścian placu. Ciągle ten sam. Tam i z powrotem. Dotykała stopą kawałka chodnika jak linii mety, robiła gwałtowny zwrot i pędziła z powrotem by kilkaset metrów dalej zrobić to samo. Czasem wchodziła do kongijskiego punktu ksero, który jest także rodzajem międzynarodowej centrali telefonicznej, rozglądała się sekundę nerwowo, odwracała i wypadała z powrotem na ulicę. Wielka Murzynka za ladą, która łączy ponumerowane kabinki z Czarnym Lądem albo kseruje wszystkie wymagane załączniki do belgijskiej wizy lub choćby pozwolenia na pracę owinięta we wściekle kwiecistą suknię nie zwracała już na nią uwagi. Traktowała ją tak samo jak przejeżdżający za oknem autobus.

Kobieta miała długie, rozpuszczone siwe włosy i brzydką, pobrużdżoną twarz wykrzywioną grymasem niezadowolenia czy zdenerwowania. Czasem głośno mówiła coś do telefonu komórkowego, łatwo jednak można się zorientować, że z nikim nie rozmawia, że bardzo stara się jedynie przezwyciężyć klątwę szaleństwa i być przynajmniej trochę podobną do tych wszystkich normalnych przechodniów na ulicy.

W przezroczystej siatce na ramieniu oprócz mnóstwa trudnych do zidentyfikowania drobiazgów miała duży plastikowy ścienny zegar. Kobieta czasem zatrzymywała się w pół kroku, wyciągała go i długo nastawiała nie pytając jednak nikogo o godzinę i nigdzie jej nie sprawdzając. Wybierała odpowiednią dla siebie porę dnia, chowała zegar do siatki i wracała do swojej pętli dwóch ulic na wschodniej ścianie placu st. Josse w Brukseli.

ciągu dalszego nie będzie

środa, kwietnia 02, 2008

Plac St. Josse część II

Wschodnie odnogi placu bogate są w tureckie bary serwujące przede wszystkim durum czyli różne rodzaje wołowego lub baraniego mięsa zawijane w pszeniczne naleśniki. Smakosze rozpoznają niuanse i wiedzą w którym z kilku mieszczących się w promieniu rzutu kamieniem barów zawijaniec taki ma najlepszy smak a frytki (belgijski dodatek w tureckiej potrawie) są smażone na świeżym oleju. Każdy ze sprzedawców zapewnia, że jego produkty zgodne są z muzułmańskim kodeksem spożywczym – halal. Każdy z nich twierdzi także, że konkurencja w najmniejszym stopniu go nie przestrzega. Na zachodnim krańcu placu jest marokańska piekarnia z najlepszymi w okolicy croissantami. Sprzedawczyni owinięta szczelnie w swoja chustę posiada piękne czarne oczy i długie wypielęgnowane rzęsy. Piekarnia zamknięta jest w czwartki – prawdopodobnie z powodu jakiegoś islamskiego nakazu, ale za to tego dnia po drugiej stronie placu rozkłada się targ przypominający polskie odpusty. Straganiarze wydają się bardzo ze sobą zaprzyjaźnieni – noszą sobie nawzajem posiłki w menażkach i częstują herbatą. Odwiedzają swoje stoiska, chwalą albo wyśmiewają towar i sprawiają wrażenie, że przechodnie a nawet klienci przeszkadzają im w coczwartkowym wydarzeniu towarzyskim.

Każdego ranka w dzień powszedni ruch na St. Josse jest tak duży, że automaty zmieniające światła na skrzyżowaniu przestają wystarczać. Zastępują je policjanci i obejmują panowanie nad rzeką pojazdów płynącą każdą z trzynastu (?) odnóg placu. Policjantów jest dwoje – to znaczy na jeden ranek przypada jeden policjant, ale przez dziesięć miesięcy widziałem tylko tę dwójkę pracującą przy udrażnianiu miejskiego krwiobiegu. Przyjeżdżają na miejsce potężnymi motocyklami, a każde ubrane jest w budzący respekt skórzany kombinezon. On – wysoki, wąsaty, z twarzą wyrażającą łaskawe przyzwolenie na przejechanie przez jego skrzyżowanie. Oszczędny w ruchach – nie ma w nim nic z polskich ulicznych baletmistrzów w białych rękawiczkach – wie doskonale jak krótkim ruchem ramienia powstrzymać napierającą falę samochodów i następującym sekundę później gestem łaski dać sygnał stojącym nad przepaścią krawężnika pieszym, z których każdy jest już spóźniony. Nie ma takiego pirata drogowego ani niecierpliwego piechura, który mógłby wytrącić go z równowagi. Ona – wieku nieokreślonego. Kombinezon i motocyklowy kask uniemożliwiają jakiekolwiek szacunki. Jest władczynią oświeconą i pogodną. Łagodnymi ruchami zachęca do sprawniejszego pokonywania placu. Pobłażającym uśmiechem karci niesfornych uczestników ruchu. Piesi czekają tęsknie na jej gest zezwalający na wejście na pasy, kiwają głowami w krótkim pokłonie gdy ją mijają. Oddają hołd z wdzięczności za bezpieczne przeprowadzenie przez gordyjski węzeł placu. Któregoś gorącego dnia widziałem jak zdjęła kask spod którego wypadł warkocz sięgający pośladków.

cdn...