sobota, kwietnia 12, 2008

Yapka

Nigdy bym na to nie wpadł. Być może dlatego, że to takie oczywiste. W każdym razie pierwszym filmem, który został wyświetlony w samolocie do Chicago były przygody Myszki Miki, Kaczora Donalda, Pluto, psa Goofy'ego i całej radosnej gromady. Lecieliśmy w końcu do ich ojczyzny... Po drodze zahaczylismy nieomal o biegun północny. Bardzo długo za oknem rozpościerała się jedynie biel po horyzont. Śnieżna pustka z prześwitującymi gdzieniegdzie skałami i górami.

Lądowanie było twarde. Do ostatniej chwili nie widzieliśmy ani lotnika ani pasa startowego gdyż chmury nieomal dotykały ziemi. Padał z nich zresztą rzęsisty deszcz, prawie poziomo. Miałem to dotkliwie odczuć dopiero później gdy godzinę czekałem na transport do hotelu. Zanim jednak doszło do poszukiwania taksówek i telefonów do biura z prośbą o wsparcie zostałem wpuszczony na terytorium Stanów Zjednoczonych przez groźną urzędniczkę (z jeszcze groźniejszym pistoletem przy pasie) o nazwisku Velasquez. Zadała tylko kilka podchwytliwych pytań w rodzaju "Gdzie będzie pan pracował w USA" albo jakiego rodzaju będę robił interesy. Trzasnął stempel i było po wszystkim.

Wcześniej wśród długiej kolejki oczekujących na odprawę paszportową kręciła się inna pani oficer z przesympatyczną suczką rasy Beagle, która z psim entuzjazmem wykrywała wśród bagażu podręcznego przybyszów z Polski różne smakowitości a wśród nich jabłka. Podbiegła uradowana do staruszka, który najpewniej chciał swoim wnukom dać zakosztować owoców swojego sadu, stanęła słupka i daje znaki swojej umundurowanej pani, która patrząc staruszkowi w oczy zapytała "yapka?". Cóż było robić. Cała siatka powędrowała do wielkiego kubła. Nie wolno wwozić żadnych świeżych owoców.

Wszystko jest duże. Centra handlowe są wszędzie. Całe dzielnice pełne wielkich sklepów, barów, restauracji. Wzdłuż ulic nie ma chodników, bo nie ma takiej potrzeby. Nikomu nie przychodzi do głowy aby chodzić na piechotę.

Wszystko jest głośne. Zwłaszcza obsługa w restauracjach. Drą się już od drzwi jacy są szczęśliwi, że przyszlismy zjeść właśnie do nich. Później także nie dadzą spokojnie zjeść tylko przyłażą co kilka minut i znowu wrzeszczą pytając czy jesteśmy zadowoleni i czy nieczgo nam nie brakuje. W ogóle jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi mimo, że imię kelnera znam tylko z plakietki przypiętej do koszuli. Kiedy w końcu uda się w takiej przyjacielskiej atmosferze wyprosić rachunek, na blankiecie dorysowane jest serduszko i krótkie zdanie o tym jak to było cudownie nas gościć.

cdn.

Brak komentarzy: